Do Kazimierza powróciliśmy już po raz „enty”, a nasz zachwyt wciąż pozostaje tak samo duży – to miasto ma duszę i za to je kochamy. Chyba odważę się powiedzieć, że to nasza ulubiona „miejscówka” na spontaniczny weekend poza Warszawą bez względu na porę roku! Tym razem wpadliśmy tam na kilka krótkich godzin, ale jak zawsze było warto!
Co nas zachwyca?
Po pierwsze detale! Tak, te wszystkie drobne szczegóły, które „tworzą” Kazimierz – malutkie galerie z przepięknymi obrazami, niesamowicie różnorodne domy, malutkie, brukowane uliczki, „stragany” z różnościami (od pamiątek zaczynając, po berety, rzeźby i inne skarby ze strychu lub piwnicy;) i kawiarnie, kawiarenki, które od samego progu zachęcają do wejścia!
Po drugie Góra Trzech Krzyży – będąc w Kazimierzu nie można tam nie dotrzeć, to zdecydowanie MUST-BE! Nas cieszy już sama droga na górę – początek na rynku, brukowana uliczka (można nią dojść do zamku, a tam też warto zajrzeć!!!), następnie odbicie w las, który jesienią zachwyca podwójnie. To co nas czeka na górze jest warte każdego kroku – widok na miasto, a w tle Wisła, jednym słowem BAJKA.
Gdzie zjeść?
Jak już pewnie zauważyliście ta cześć jest dla nas bardzo ważna, bo jeść (zwłaszcza DOBRZE!;)) baaaardzo lubimy. W Kazimierzu restauracji nie brakuje, na każdym rogu możemy coś przekąsić, ale… no właśnie, jak w każdym mieście nie wszędzie dania zachwycają 😉 Naszym ulubionym miejscem na obiad od zawsze była malutka restauracja przy ulicy Krakowskiej, która zachwyca magicznym ogródkiem i smacznym, domowym jedzeniem, czyli AKUKU. A w niej pyszna wątróbka drobiowa z malinami – chyba jedna z lepszych jakie jadłam – koniecznie spróbujcie!
Tym razem jednak postanowiliśmy spróbować czegoś nowego i tak trafiliśmy do polsko-żydowskiej restauracji BAJGIEL. Wystrój „staropolski”, domowy, ale dla nas chyba trochę przytłaczający – może dlatego, że siedzieliśmy w samym rogu i podczas obiadu zabrakło prądu?
Gdybyśmy mieli uogólnić i ocenić wszystko co jedliśmy jednym słowem to wybralibyśmy słowo „smaczne”, ale nie było to wow. Kuba postawił na tradycyjną zupę regionu, czyli zalewajkę kazimierską i na zrazy. Zupa była nijaka, ani dobra, ani zła – brakowało w niej „intensywności”. Zrazy dobre, ale też beż szału – mama robi lepsze;) Ja za to skusiłam się na tatara ze śledzia i na gęś z sosem z wędzonych śliwek i jabłka. Przystawka dobra, choć na kolana mnie nie powaliła w przeciwieństwie do gęsi, która rozpływała się w ustach, a sos był wręcz rewelacyjny. Jak dodam do tego przepyszne kopytka z dyni to mamy danie idealne!
Po sycącym obiedzie znaleźliśmy jeszcze miejsce na deser, wybraliśmy paschę i tutaj zaskoczenie: ciasto bardzo dobre, ale nie do końca była to pascha, tylko sernik posypany bakaliami. Gdyby nie fakt, że nastawialiśmy się na paschę to napisałabym, że deser rewelacyjny, ale w tym przypadku jednak wdarła się kropla niezadowolenia 😉
Nie do końca wiemy czy polecać Wam czy odradzać wizytę w Bajglu, bo z jednej strony przeciętne zrazy, z drugiej obłędna gęś, ale co do jednego wątpliwości nie mamy – będąc w Kazimierzu trzeba się udać do piekarni Sarzyński i kupić słynnego KOGUTA! To symbol Kazimierza, który warto spróbować lub po prostu kupić w prezencie cioci/babci/mamie 🙂
Podsumowując: Kazimierz to miejsce idealne na weekend z dziećmi (Tosia, stając na Górze Trzech Krzyży krzyknęła „Mamuniu jak tu pięknie!” 😉 ) lub po prostu we dwoje, a pora roku nie gra roli – Kazimierz zachwyca bez względu na pogodę! Szwendanie się po uliczkach, spacer wzdłuż Wisły, „wyprawa” na Górę i kogut – to idealny plan na spontaniczny, krótki wypad.
Więcej o naszych podróżach i smakach znajdziecie tutaj:
- Facebook: To the Food & Back
- Instagram: tothefoodandback